Kilometrówka w polskim rządzie – jak politycy jeżdżą za nasze pieniądze
82 tysiące złotych, prawie dwa razy dookoła Ziemi – jawna niesprawiedliwość i brak kontroli nad wydatkami posłów w Polsce
Znów my płacimy za cudze wygody
Nie mieszkałem w Polsce przez dłuższy czas. Telewizji nie oglądam, newsów nie śledzę codziennie, więc dopiero jakiś czas temu dotarła do mnie ta sprawa, już mocno przedawniona ale wbiła mnie w ziemię. Niektórzy już zdążyli zapomnieć – tak jak ci, którzy po wcześniejszych aferach wybrali ten sam rząd, na który byli wcześniej obrażeni.
Kilometrówka w rządzie to temat, który od lat budzi kontrowersje. Teraz jednak konkret – posłowie Kinga Gajewska i Arkadiusz Myrcha rozliczyli 82 tys. zł na kilometrówki, co odpowiada przejechaniu prawie dwóch razy dookoła Ziemi. Co to ma być? Na nasze pieniądze, za pieniądze z portfeli Polakó. Na koszty, które my, zwykli obywatele, odprowadzamy z własnych kieszeni, by politycy mogli jeździć, jakby świat był ich prywatnym boiskiem.
Jak to możliwe, że tak robią nas politycy?
Prosty schemat:
Mają przepisy, które pozwalają na zwrot kosztów prywatnych samochodów.
Nikt nie kontroluje faktycznych tras ani potrzeb delegacji.
Granica między „służbowym wyjazdem” a „luksusową przejażdżką” nie istnieje.
I tak, zamiast ograniczeń i przejrzystości, mamy system, w którym politycy okrążają nas – dosłownie – kilometr po kilometrze. A my? Stojący z pustym portfelem i wkurzeni, że płacimy za ich wygodę i przywileje. Kto do tego dopuścił?
Dlaczego zwykły Polak nie mógłby sobie na coś takiego pozwolić?
Wyobraź sobie Kowalskiego, który próbuje rozliczyć paliwo za dojazd do pracy. Kilka tysięcy kilometrów rocznie? Zapomnij. Kilometrówka w urzędzie? Może kilka złotych zwrotu, jeśli w ogóle wypełni papiery poprawnie.
A politycy? Dwukrotnie okrążyli Ziemię, niczym gdyby budżet był ich prywatnym portfelem.
Jak to możliwe, że nikt ich nie kontroluje? Bo system jest ustawiony tak, by przywileje trafiały do wybranych. Kowalski nigdy nie dostanie takiej szansy. Tylko oni mają „swobodę”, bo rządzą – i to im się należy, prawda? Oczywiście, że nie.
Z jakiej racji mamy za to płacić?
Polski rząd nie drukuje pieniędzy z własnej kieszeni. To są nasze pieniądze. Nasze podatki, nasze składki, nasze wyrzeczenia. A oni sobie biorą, przyznają i jeżdżą, jakbyśmy żyli w świecie, w którym Kowalski istnieje tylko po to, żeby dokładać się do ich życia w luksusie.
To jawna niesprawiedliwość. To system, w którym państwo działa przeciwko obywatelowi, a nie dla niego. I nikt nic nie może zrobić, bo przepisy i procedury chronią ich, a nie nas.
Skala absurdu
82 tysiące złotych na kilometrówkę = dwa razy dookoła Ziemi.
Delegacje, które powinny być służbowe, stają się prywatnymi wycieczkami.
Każdy kilometr płacony przez Kowalskiego.
Każdy z nas patrzy, kiwa głową i nic nie może zmienić.
I tu jest prawdziwy dramat: kraj, w którym ciążą podatki od Kowalskich, by politycy mogli żyć lepiej, a system sprawia, że nikt nie potrafi ich zatrzymać.
Co to mówi o państwie?
To nie są tylko cyfry i faktury. To pokaz, jak łatwo władza zmienia się w przywilej. Jak ludzie, którzy powinni być odpowiedzialni przed obywatelami, traktują budżet jak własną prywatną skarbonkę.
A my? Patrzymy i godzimy się na to, bo nikt nie wymaga od polityków odpowiedzialności, a procedury są tak skonstruowane, że nic się nie zmienia.
Jak to powinno wyglądać – czyli minimum przyzwoitości
Nie chodzi o to, żeby politycy w ogóle nie mogli korzystać z samochodu służbowego. Chodzi o transparentność i rozsądek, a nie o darmowe wycieczki po kraju i świecie na koszt Kowalskiego.
Jawność rozliczeń – każdy kilometr, każda faktura powinna być publiczna. Obowiązek pokazywania, gdzie i po co się jeździ. Bez ściemniania, bez ukrytych tras. Każdy obywatel powinien mieć wgląd.
Limit kilometrów i kosztów – nie „do okrążenia Ziemi”, tylko realne potrzeby służbowe. Jasne stawki za paliwo, maksymalna kwota dzienna. Zero luksusów.
Kontrola niezależna od partii – urzędnik państwowy nie może decydować sam, ile kilometrów przejechał „służbowo”. Audyt zewnętrzny, który sprawdza faktyczne potrzeby delegacji.
Delegacje realne, nie fikcyjne – jeżeli ktoś w ogóle nie potrzebuje jechać do innego miasta, to niech kilometrówki po prostu nie dostaje. Koniec cyrku z papierami.
Kara za nadużycia – każdy, kto oszukuje lub nadużywa przepisów, powinien ponosić odpowiedzialność – finansową, a w poważniejszych przypadkach prawną. Bez taryfy ulgowej dla „elity”.
Tak to powinno wyglądać.
Minimalna przyzwoitość w kraju, w którym każdy z nas ciężko pracuje na swoje pieniądze, a politycy traktują je jak własną kieszeń. Transparentność, kontrola i realne limity – to nie jest fanaberia, to podstawowa sprawiedliwość.
Pytania do czytelnika
Czy uważasz, że kilometrówka w rządzie jest potrzebna, czy to tylko przywilej?
Ile kilometrów faktycznie powinien przejechać urzędnik, żeby zwrot miał sens?
Czy takie wydatki powinny być jawne dla obywateli?
Czy frustracja z powodu przywilejów wpływa na Twoje zaufanie do państwa?
Jak Ty wykorzystałbyś kilometrówkę, gdybyś był na ich miejscu?
Jawna kpina z obywateli
Kilometrówka w rządzie to nie tylko liczby. To pokaz siły i przywilejów, gdzie politycy robią nas w balona, a my płacimy za wszystko. Dwukrotnie okrążyli Ziemię? Tak. I my płacimy za każdy kilometr. Bez kontroli. Bez przejrzystości. Bez wstydu.
Polski rząd nie ma własnych pieniędzy – ma nasze. A w kraju, w którym politycy ciągną od Kowalskich, żeby sami żyć lepiej, i nikt nie potrafi tego zatrzymać, nie ma miejsca na złudzenia. To jawna kpina i systemowa niesprawiedliwość, której chyba nikt nie potrafi naprawić.